Cel życia - życie w drodze
Był w połowie drogi do Choquequirau - ruin starożytnego miasta Inków, gdy organizm odmówił mu posłuszeństwa. Dotarcie do tej półdzikiej osady miało być ukoronowaniem trwającego dwa dni, samotnego marszu, a także sprawdzianem umiejętności traperskich. Dziś, gdy po blisko pięciu latach Dominik Cwajda pochyla się nad mapami osiedla Ventana w Walendowie, jest pewien, że koncentracja na pracy to tylko dłuższa przerwa w cyklu podróży.
Tamtą wyprawę zapamiętał jeszcze z jednego względu: - W chatce, do której dotarłem po jedenastu godzinach, a w której postanowiłem odpocząć, przeżywałem halucynacje. Leżąc na karimacie, wydawało mi się, że słyszę jakieś głosy, że do chatki docierają inni ludzie, którzy chcą tu przenocować. Trzy razy wychodziłem na zewnątrz, żeby to sprawdzić, kręciło mi się w głowie, byłem osłabiony z powodu zmęczenia i wysokości.
Następnego dnia natrafił na szlak pod górę, do szczytu zostało sześć godzin. Po trzech zawrócił. Wiedział, że iść dalej byłoby już nierozsądkiem, że na ten czas jest to jego limit. Zresztą na dole, w miejscowości Cusco (dawna stolica państwa Inków w Peru - przyp. red.) czekała Monika, obecna żona, z którą nie miał łączności komórkowej. - Rozsądek zwyciężył, ale serce wciąż płacze - śmieje się Dominik.
Jak przyznaje, nie wziął pod uwagę, że Szwajcar, który opowiedział mu o ruinach i o tym, jak tam dojść: "najpierw 10 km prosto, potem będzie zwalone drzewo, a dalej trzeba skręcić w lewo", był wytrawnym traperem.
Po bezdrożach i w bagażniku samochodu
Pierwszą ze swych dłuższych podróży podjął jeszcze przed rozpoczęciem studiów, w roku 1997. W następnym roku wrócił do Hiszpanii, ale otarł się też o Portugalię. Już wtedy towarzyszyła mu Monika. Kolejne lata zapachniały egzotyką: w 1999 roku była podróż do Indii, w 2000 do Indii i Nepalu. Wyruszał na dwa miesiące, z plecakiem na plecach, bez przygotowania: w Warszawie wsiadał w samolot, wysiadał w obcym miejscu, brał rykszę bądź taksówkę, jechał do hotelu - najtańszego w mieście. Ten sposób podróżowania określa jako klasyczne globtroterstwo, czyli poznawanie świata nie poprzez obiekty, ale mieszkających tam ludzi. - Najważniejsze było, żeby gdzieś dotrzeć. Dopiero potem zastanawialiśmy się, jak wydostać się z danego miejsca. Czasem nie byliśmy nawet pewni, czy wrócimy - wspomina.
Wyrósł w duchu filozofii Jacka Keroucka, jednego z twórców generacji bitników. Jego sztandarowe dzieło "W drodze" przeczytał w wieku piętnastu lat. Bitnicy, naznaczeni przez doświadczenie II wojny światowej, zrywali ze stereotypem drobnomieszczańskiego życia i rozpoczynali włóczęgę po bezdrożach Stanów Zjednoczonych.
Do Stanów i Meksyku dotarł na początku XXI wieku. Żeby pojechać za ocean, po trzecim roku studiów wziął urlop dziekański. W Kalifornii, a potem w Peru, Boliwii i Ekwadorze spędził w sumie trzynaście miesięcy. - Nie dziwię się, że większość Amerykanów nie ma paszportów i nie chce nigdzie wyjeżdżać. Tam jest wszystko: wszystkie strefy klimatyczne, pasma górskie, bagna, pustynie - opowiada. - W samej tylko Kalifornii można tego samego dnia opalać się na najgorętszej pustyni na ziemi, czyli w Dolinie Śmierci (ang. Death Valley), a po trzech godzinach być w górach Sierra Nevada i jeździć na nartach - dodaje.
Z krajów Ameryki Południowej najbardziej zafascynowała go Boliwia, w której spędził dwa miesiące. Jego zdaniem to kraj wciąż autentyczny, tj. nieskażony przez cywilizację. W ponad 50 proc. zamieszkują go Indianie. Nie ma, a przynajmniej w 2002 roku jeszcze nie było tam żadnej infrastruktury - tylko bezdroża, wulkany, wysychające jeziora, pełno zwierząt i jeden samochód terenowy w zasięgu wzroku.
Nowy Meksyk i Arizona to już podróże z pierwszym z synów, Frankiem: w 2003 i 2005 roku. - Spaliśmy pod namiotem, zdarzało się też, że i w bagażniku samochodu. To samo, co kiedyś ze swoją żoną, teraz przeżywam z dziećmi. Choć to inne doświadczenie, nie można wystawiać się na zbyt duże ryzyko. Chciałbym, by młodszy, Jurek też złapał bakcyla podróżowania - mówi Dominik Cwajda.
Trzeba pojechać, poczuć zapachy, usłyszeć dźwięki
Fotografowanie to jego druga pasja. Pierwszy aparat, Zenit dostał od ojca. Miał wówczas czternaście lat. Potem fotografował lustrzanką. Interesowały go fragmenty rzeczywistości: przyroda, gałęzie, kałuże. Zdjęcia były czarno-białe. Wywoływał je sam, aż do narodzin pierwszego syna. Tłumaczy, że musiałby poświęcać na to dużo czasu, a ze względu na rodzinę ma go dziś mniej. Aparaty cyfrowe, którymi fotografuje teraz, dają większe możliwości obróbki obrazu. - Zacząłem robić zdjęcia jeszcze zanim wciągnęło mnie podróżowanie. Choć na pewno fotografowanie rozwinęło się dzięki podróżom, trafiałem przecież do wielu fascynujących miejsc - mówi Dominik.
Jednak to nie miejsca były głównymi bohaterami zdjęć: - Interesowali mnie ludzie, ich skupiska. Przykład? Tłum jadący rano do pracy kolejką podmiejską. Choć w Warszawie prośba o pozowanie spotyka się z powszechnym zdziwieniem. Z kolei w Indiach nie jest problemem zaczepić kogoś obcego na ulicy, ludzie odnoszą się do tego w naturalny sposób. Po prostu zatrzymują się i ustawiają do zdjęcia.
Dominik mieszka w Piastowie pod Warszawą, ale z urodzenia jest warszawiakiem. Wychował się na Sadybie, jako uczeń liceum czas spędzał głównie na Starówce, która według niego jest miejscem magicznym. Zdaje sobie sprawę, że z powodu pośpiechu i bałaganu na ulicach stolicy można nie lubić. Jednak jego zdaniem Warszawa powoli staje się miastem wielokulturowym, a tarcia między ludnością napływową a rdzenną (według różnych źródeł rdzennych warszawiaków jest 20-30 proc. - przyp. red.) z czasem ustąpią. Miastu trzeba tylko dać szansę.
Jako warszawiak jest też tradycjonalistą. Choć z pełnym przekonaniem wykorzystuje osiągnięcia techniki, zdjęcia najchętniej robiłby aparatem analogowym, muzyki słuchał z płyt winylowych. Z ludźmi woli spotykać się i rozmawiać osobiście. Tylko w ostateczności sięga po komórkę, by napisać sms-a bądź siada przed komputerem i uruchamia program GG. Podobnie myśli o poznawaniu świata. By coś zobaczyć, jego zdaniem w dane miejsce trzeba pojechać, poczuć zapachy, usłyszeć dźwięki. Nawet najlepsze zdjęcie, opatrzone barwną opowieścią nie odda tego, co się przeżyło. - Hobby to jest coś, co sprawia, że w żyłach szybciej krąży krew, mocniej bije serce, a po plecach przechodzą ciarki. Jeśli jadę w miejsce, które na wszystkie możliwe sposoby zostało już opisane w przewodnikach, to i tak odkrywam je po swojemu. Doświadczenia nikt mi nie odbierze - zapewnia Dominik.
Takim samym hobby jest dla niego przemieszczanie się: z miejsca na miejsce, z punktu A do punktu B. Co w tym frapującego? Krajobraz, który przesuwa się za szybą, pusta droga przed sobą, pełny bak, dobra muzyka w samochodzie, poczucie kontroli nad tym, gdzie jest się w danym momencie i że dąży się do tego, co nieznane.
W ślad za inwestorami zagranicznymi
Praca też może być hobby. Dlatego propozycję pracy przy projekcie Ventana potraktował jak wyzwanie. Jest dyrektorem do spraw marketingu w firmie Venessa. To wykonawca ekskluzywnego osiedla pod Warszawą, które buduje wraz z brytyjskim deweloperem Westmark. Inwestorom Venessa kojarzyła się do tej pory głównie z budową i konserwacją sygnalizacji świetlnej w stolicy. Od 1996 roku firma wykonuje też i montuje tablice informacyjne, doprowadzające do dzielnic oraz tabliczki adresowe na budynkach.
Osiedle Ventana powstaje w odległości 18 km od centrum stolicy, w Walendowie - czyli w bezpośrednim sąsiedztwie Lasów Chojnowskich. Będzie się ono składać z siedmiu typów domów, w tym wolno stojących i bliźniaków. Największy ma mieć ponad 470 mkw., najmniejszy blisko 160 mkw. Architektura budynków nawiązuje do stylistyki dworków, ale wnętrza będą urządzane zgodnie z gustami nabywców. - Inwestycja jest realizowana etapami, a domy wykonane w pierwszym etapie są już sprzedane w 70 proc. Łącznie ma ich być prawie 150 - mówi Dominik Cwajda.
Z zainteresowaniem śledzi relacje między podażą i popytem na mieszkania oraz domy jednorodzinne. Z jego obserwacji wynika, że rynek tych drugich w ostatnich miesiącach (pierwszy kwartał 2007 roku - przyp. red.) przestał być stabilny. Znaczy to, że średnia roczna dynamika wzrostu cen przekroczy dotychczasowe 5 proc. - Ci, którzy dom w Walendowie kupowali na etapie dziury w ziemi, mają z czego się cieszyć. Cena metra kwadratowego wzrosła z 5 tys. do 6,5 tys. zł brutto. Spodziewamy się, że wkrótce ceny domów będą rosły w tempie takim jak mieszkania w największych polskich miastach przez ostatnie dwa, trzy lata - dodaje.
Wzrost cen nieruchomości to według niego ewidentny skutek przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Tego, że obsługa inwestorów zagranicznych na polskim rynku jest pewnego rodzaju niszą, był pewien już wtedy, gdy studiował zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim. Założył wówczas własną firmę, nastawioną na ich obsługę. - Było tylko kwestią czasu, że deweloperzy z krajów, które prosperity na rynku mieszkaniowym mają już za sobą, będą szukały nowych rynków zbytu - komentuje.
Z firmą Venessa związał się dzięki temu, że znalazł dla niej inwestora. Koncepcja osiedla Ventana to już dzieło prezesa firmy, Krzysztofa Rucińskiego. Inwestycja ma być gotowa w 2009 roku. Ale plany przedstawicieli konsorcjum Westmark-Venessa sięgają dalej. Za dwa lata rozpocznie się budowa przypominającego miasteczko osiedla pod Puszczą Kampinoską, 30 km od Warszawy. - Gdy zaczęliśmy przygotowywać projekt Ventana, było dużo stresu, ale też i dużo frajdy - bo oto tworzyliśmy coś nowego, w dodatku w bardzo szybkim tempie. Na jakiś czas przestałem myśleć o dodatkowych zainteresowaniach, po prostu nie miałem na to czasu. Ale związane z tym emocje opadły i znów czuję, że jestem gotowy, by wrócić na szlak - zapowiada.
Już we wrześniu wybiera się za ocean, samochodem chce przebyć drogę z Nowego Jorku do San Francisco. Razem z rodziną.