Jaki chcemy mieć rynek budowlany?
Dzisiaj rynek budowlany znajduje się w trudnej sytuacji, ale jak się okazuje, dla firm budowlanych jeszcze ważniejsze są kwestie, jaki on będzie za lat kilka, gdy z Unii Europejskiej przestaną płynąć szerokim strumieniem fundusze. Rozmowa z Janem Stylińskim, prezesem Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa.
Koniunktura w budownictwa od kilku lat na minusie. Firmy budowlane co prawda tak głośno nie lamentują, jak podczas poprzedniego okresu dekoniunktury, ale słyszy się, że dobrze nie jest, bo nie działa koło zamachowe drugiej perspektywy finansowej...
Tu pokutuje podejście, że wszyscy spodziewali się, że środki unijne spłyną od razu i rynek ruszy. Było zbyt optymistyczne założenie rynku, moim zdaniem od początku wadliwe, że wejdziemy w nią w roku 2016. My od dawna uważaliśmy, że nie ma na to szans. To jest oszukiwanie przedsiębiorców przez administrację i przedsiębiorców przez samych siebie. O kształcie rynku w Polsce w dużej mierze decydują pieniądze publiczne. Publiczny zamawiający generuje ponad 50% rynku budowlanego, więc jego wpływ na funkcjonowanie tego rynku jest przemożny. Wiadomo było, że wiele tych projektów, zwłaszcza tych dużych na ciężką infrastrukturę typu drogi i ekspresowe koleje, jest nieprzygotowanych. One w przypadku kolei są nieprzygotowane nawet w stopniu dramatycznym, gdzie nie ma studiów wykonalności, a więc tym bardziej nie ma projektów budowlanych. Więc założenie, że oto nagle w Polsce dokona się cud i będziemy w stanie wygenerować projekty i przejść przez fazę środowiskową studiów wykonalności, wyboru wykonawcy, zawarcie umowy i to wszystko w rok, to jest założenie do przyjęcia wyłącznie na papierze. Warto jeszcze wspomnieć o wielu postępowaniach, którymi chwaliła się jeszcze poprzednia administracja, a prowadzone w modelu zaprojektuj i buduj, które siłą rzeczy trwają dłużej. Można twierdzić, że wykonało się zadanie po swojej stronie, bo doszło do zawarcia umowy. Jednak po stronie wykonawcy zawarcie umowy nie generuje przepływów finansowych za wykonane roboty budowlane. Najpierw trzeba zaprojektować, uzyskać pozwolenie, co w Polsce jest procesem trwającym od 12 do 18 miesięcy. Przy czym samo robienie rysunków jest relatywnie prostym zadaniem, natomiast na wszystkie ustalenia, uzgodnienia, obwieszczenia, doręczenia, skargi itd. potrzeba kilkunastu miesięcy.
Przecież miało być łatwiej...
Jeśli chodzi o dużą infrastrukturę, to tutaj nowelizacja Prawa budowlanego nie wprowadziła zmian w procedurze administracyjnej. Już wcześniej przyjęto racjonalne rozwiązania komasujące pewne procedury i zmniejszające liczbę wydawanych decyzji, w tym ograniczające możliwość składanych odwołań, terminów dotyczących możliwości wstrzymania robót, jeśli upłynęło 30 dni od decyzji itd. I tu się nic już nowego nie pojawiło. Novum dotyczy budownictwa jednorodzinnego i braku obowiązku uzyskiwania pozwolenia na budowę. Ale i to okazało się instrumentem wysoce nieskutecznym. Liczba zgłoszeń w zamian za pozwolenie jest znikoma, po części dlatego, że zdecydowana większość inicjatyw mieszkaniowych są inwestycjami finansowanymi przez banki, które wymagają od inwestora pozwolenia na budowę i robią to zgodnie z prawem. Ministerstwo chwaliło się, ale udogodnienia pozostają raczej w sferze teoretycznej, w realnym świecie niewiele się zmieniło.
Kolejna duża oczekiwana zmiana miała dotyczyć Prawa zamówień publicznych. Nowe przepisy weszły w życie dopiero 28 lipca 2016, więc nie mogły mieć wpływu na procedury rozpoczęte znacznie wcześniej. Ta nowelizacja jest owszem duża i ma świadczyć o nowocześniejszym podejściu do wydawania pieniędzy publicznych w procesie udzielania zamówień. Ale po pierwsze, na efekty trzeba będzie trochę poczekać i myślę, że realnie może to być połowa przyszłego roku, żebyśmy mogli dostrzec jakąś większą liczbę postępowań w oparciu o nowe prawo zamówień publicznych. Po drugie, i to jest ważniejsza uwaga – nie ma takich ustaw, które same z siebie rozwiązują problemy. Główny problem tkwi w głowach tych, którzy prowadzą postępowania i procesy inwestycyjne, bo mogą albo mądrze wykorzystać złe przepisy albo zepsuć w praktyce dobre. A jest z tym różnie. Spotyka się wiele osób na stanowiskach odpowiedzialnych za prowadzenie procesów inwestycyjnych czy przygotowywanie przetargów, które ciągle mają braki w wiedzy i nie rozumieją drugiej strony. Są też po stronie uczestników zamówień publicznych osoby mające sporą wiedzę praktyczną i mądre spojrzenie na to wszystko, ale wszyscy w dużej mierze są zastraszani różnymi procedurami, służbami czy kontrolami. Niczego nie powinno doprowadzać się do absurdu, tu jest podobnie. Kontrola kontrolą, bo nie można oczywiście puszczać niczego na żywioł, ale nie można też prowadzić tak restrykcyjnych systemów kontroli, które powodują, że normalny, pragmatycznie myślący człowiek nie ma odwagi podjąć decyzji. Takie systemy kontroli prowadzą do paraliżu, a nie do twórczego wykorzystania wszystkich tych instrumentów, które się w prawie pojawiają.
A czy jest ryzyko, że na planowane inwestycje nie wystarczy budżetowych pieniędzy, wszak pojawia się coraz więcej zobowiązań ze strony państwa, planowane są kolejne...
Myślę, że nie. Obserwujemy znaczny spadek produkcji budowlanej w ciągu tego roku, w sytuacji, kiedy rok temu wcale nie było więcej pieniędzy niż dzisiaj. A można przecież powiedzieć, że dzisiaj te perspektywy finansowe otworzyły się szerzej, środki unijne są coraz bardziej realne. Myślę, że nie ma zagrożenia, że pieniędzy będzie mniej niż to zaplanowano.
To dlaczego jest taka różnica między rokiem minionym a dzisiaj?
Myślę, że wynika to w dużej mierze z rozbieżności między oczekiwaniami rynku co do tego, jak szybko proces wydawania pieniędzy publicznych i prywatnych i proces inwestycyjny będzie się rozwijał a tym, jak faktycznie się stało. Nie da się ukryć, że firmy doświadczone kryzysem z lat 2012-2013, mając w głowie, że parę lat wcześniej też było obniżenie koniunktury i wtedy trzeba było mocno zredukować zatrudnienie proporcjonalnie do spadku produkcji, w roku 2013-2014 nie dokonały tak głębokiej redukcji kosztów jak siedem lat wcześniej, a jednocześnie ograniczył się im portfel – to przełożyło się po stronie firm na obniżenie wyników. Oczywiście, zawsze znajdzie się parę firm, które w tej całej sytuacji relatywnie dobrze sobie radzą, ale z perspektywy całego rynku przedsiębiorstwa budowlane są w gorszej kondycji niż spodziewały się że będą. Odwlekanie rozpoczęcia zapowiadanych inwestycji, nieświadomość i lekkomyślność po stronie inwestorów publicznych w zakresie przygotowania dokumentacyjnego, jeszcze te trendy pogłębił. Podobnie oczekiwanie na nową ustawę o zamówieniach publicznych, kiedy już było wiadomo, że wydawanie środków publicznych pod starą ustawą może być niebezpieczne, bo Komisja Europejska mogłaby kwestionować prawidłowość wyboru wykonawców. Samo oczekiwanie na nowe przepisy wyrażało się wstrzemięźliwością co do postępowań. Mieliśmy już kiedyś taki okres niepewności, kiedy nasze przepisy zamówieniowe były już niezgodne z Dyrektywą unijną, bo nasz ustawodawca nie zdążył znowelizować przepisów ustawy. Szereg tego typu czynników się złożyło, żaden z nich nie ma charakteru samodzielnego i decydującego dla obniżenia koniunktury. Natomiast każdy z nich był taką cegiełką, która przyczyniała się do tego, że sytuacja budownictwa jest teraz gorsza niż można było się spodziewać.
Trzeba też tu wspomnieć o czynnikach wpływających na niepewność sytuacji i na rynku polskim i przede wszystkim na rynku globalnym. To oczywiście jest rodzaj niepewności, który dotyczy w większym stopniu dotyczy inwestorów prywatnych niż publicznych, bo ci drudzy mają większą przewidywalność w postaci wpływów do budżetu i środków unijnych. Niepewność na rynku ma charakter wewnętrzno-polityczny, jeśli chodzi o nasz polski rynek, ale ma też kontekst międzynarodowy i gospodarczy związany chociażby z Brexitem, czy zawirowania emigranckie. To spowodowało, że wielu inwestorów wstrzymuje się z wydawaniem pieniędzy. Skumulowały się u nas negatywne czynniki rynku publicznego z jednej strony, a z drugiej te elementy, które ciążą na sektorze prywatnym i są związane z szerszym kontekstem polskim politycznym i międzynarodowym gospodarczym. To wszystko spowodowało, że odczyty wskaźników dla sektora budowlanego, praktycznie we wszystkich branżach poza mieszkaniówką, są gorsze niż się wszyscy spodziewali, gorsze niż były...
Jest zauważalne, że nawet te największe firmy, spółki giełdowe wchodzą na rynki lokalne, które wcześniej należały do firm o mniejszym, właśnie regionalnym zasięgu. Kiedyś budownictwo opierało się na kilku kombinatach, resztę tworzyły firmy małe. Potem molochy rozpadły się, przybyło firm wszystkich wielkości. Ostatni okres dekoniunktury i niedoszacowanych kontraktów zweryfikował rynek falą upadłości. Czy obecna sytuacja może doprowadzić do kolejnej korekty i rekonstrukcji rynku budowlanego?
Trudno na to odpowiedzieć, to futurologia. W wielu branżach obserwujemy trend, gdzie duże podmioty wypierają mniejsze, czego najbardziej widocznym przykładem są dyskonty zastępujące drobny handel. Ja bym to pytanie sformułował inaczej – jaki rynek budowlany my chcemy mieć, na przykład w perspektywie lat dziesięciu? Czy jesteśmy w stanie, czy jesteśmy gotowi, wiedząc, że środki publiczne będą za kilka lat mniejsze niż dzisiaj, podjąć wyzwanie takiego wzmocnienia w ciągu najbliższych 6-7 lat firm małych i rozdrobnionych, by zbudować konkurencyjny polski sektor budowlany na rynku europejskim, bo rynek polski będzie za mały. Jeśli dzisiaj dojdziemy do konstatacji, że budujemy silny rynek firm drobnych, to obecnie obserwowany trend wypierania firm mniejszych przez większe trzeba by było ocenić jednoznacznie negatywnie, bo nie prowadzi do umocnienia polskich marek w dłuższej perspektywie. Moim zdaniem, na polskim zdziesiątkowanym rynku i przy tak niskich marżach, trudno będzie zbudować konkurencyjny rynek oparty o drobne firmy. Rynek budowlany jest ważnym sektorem gospodarki, który powinien mieć w przyszłości zdolność konkurowania na rynkach europejskich. O ile dzisiaj będziemy chcieli dobrze o ten rynek zadbać, to musimy zdecydować kogo chcemy wspierać. Poza tym wydaje się, że pewne procesy same będą prowadzić do konsolidacji mniejszych podmiotów, które będą zmuszone sprostać rosnącej konkurencji dużych firm. Przedsiębiorstwa będą musiały nauczyć się jakoś porozumiewać i współpracować, bo to będzie konieczne dla pozyskania finansowania, pokazania realnej siły konkurencyjnej, a nie pozostawania w obszarze wyłącznie siły roboczej do wykonywania określonych prac. Tak naprawdę mała firma jest w stanie konkurować tylko ceną na takim bardzo elementarnym poziomie. Nie ma wystarczających środków, żeby na rynku błysnąć jakością uzyskiwaną dzięki nowoczesnym technologiom czy innowacyjnością. Nie będzie też konkurować organizacją procesu i jego dużą efektywnością, bo zazwyczaj firmy małe nie mają instrumentów, by efektywnie zarządzać procesem, mało płacą ludziom, więc o prawdziwych fachowców im trudno. Zdarza się, że drobne firmy wygrywają większe przetargi, ale w wielu przypadkach to zapewne pyrrusowe zwycięstwo. Niemniej małe firmy to niekwestionowany rynek drobnych budów i remontów, na które chyba nigdy nie skończy się zapotrzebowanie.
To jaka jest dzisiaj sytuacja firm budowlanych?
Jest źle, osiągnęliśmy dno. Ale wygląda na to, że nawet mułu pod nami nie ma, a nawet w miarę solidny grunt, więc teraz już można się tylko odbić, na co mamy szansę w ciągu najbliższych dwóch lat. I to zarówno duże firmy, jaki i te mniejsze, które są podwykonawcami. Powinien ruszyć rynek zamówień publicznych, ale i prywatnych, bo światowa sytuacja gospodarcza też się chyba stabilizuje. Poza tym, należy spodziewać się pozytywnego wpływu środków publicznych wydanych na wcześniejsze inwestycje, bo przecież pieniądze wydane z budżetu w części tam wracają w postaci podatków, co powinno za jakiś czas dać pozytywny sygnał głównie z samorządowych budżetów. Mówimy tu oczywiście o takich czysto obserwowalnych wskaźnikach: produkcji budowlanej, rentowności sektora budowlanego, wskaźników na poziomie zysków i EBIDTA, natomiast cały czas nad nami wisi poważne pytanie – co dalej? Bo to, że dzisiaj firmy się odbiją na 2-3 lata, to trudno zakładać, że w tym czasie zdążą osiągnąć dużą kapitalizację, która im pozwoli na dalszy rozwój. Jednak pytania „co dalej z polskim budownictwem” nikt dzisiaj publicznie nie zadaje, a na pewno nie po stronie rządowej. Chciałoby się usłyszeć: jaki chcecie/chcemy mieć rynek?, jakie narzędzia są potrzebne do osiągnięcia celu? Pokutuje przeświadczenie, że budownictwo jest instrumentem do wykonywania celów politycznych szczególnie w zakresie infrastruktury. A to bardzo wąsko zakreślony sposób myślenia. Polityczne patrzenie jest takie, żeby szybko wydać i szybko pokazać efektywność w kwestii mierzalnych wskaźników, że oto zbudowaliśmy. To się łatwiej sprzedaje, niż pokazanie, że zbudowało się gospodarkę, zbudowało się mocny rynek i dobrze prosperujące na nim firmy.
No właśnie, efekt polityczny... Szybko i tanio budowane drogi na EURO 2012 często są już remontowane, bo jakość odpowiada zapewne cenom, którymi zresztą zachwycała się GDDKiA, a teraz albo musi płacić za remonty albo zmuszony jest do tego generalny wykonawca. Czy zostały z tamtej rzeczywistości wyciągnięte wnioski na przyszłość? Jak jest ze stosowaniem kryterium najniższej ceny?
Dopiero od 28 lipca 2016 obowiązuje znowelizowane Prawo zamówień publicznych, które nakłada obowiązek stosowania niecenowego kryterium oceny oferty na poziomie 40%, czyli w przypadku robót budowlanych cena może mieć wagę nie wyższą niż 60%. Jak ten przepis działa, trudno powiedzieć, bo na razie nie ma nowych postępowań prowadzonych na jego podstawie. Trzeba jednak podkreślić, że wraz z tym przepisem pojawia się ogromne pole manewru dla praktyki. Ustawa zawiera bowiem katalog otwarty niecenowych kryteriów. Można zastosować takie, jakie podaje ustawa, można też zastosować inne. No właśnie – jakie? Praktykę w tym zakresie mamy niewielką, sami nie wiemy co podpowiedzieć. Pracujemy obecnie nad owymi niecenowymi kryteriami ofert. Jako organizacja chcemy pokazać administracji, w jakich kierunkach dobrze byłoby zmierzać i jakie faktycznie kryteria stosować, żeby były rozsądne. Żeby na przykład nie okazało się, że te 40%, to będzie termin wykonania, to byłby jakiś absurd. Fakt faktem, że administracja swojej pracy domowej do tej pory nie wykonała, to znaczy nie stworzyła żadnych, powtarzam żadnych sugestii czy podręczników dobrych praktyk, wszystko jedno jak to nazwać, które by pokazywały licznym zamawiającym w Polsce, co to znaczy kryterium niecenowe i jak je zastosować.
Ostatnie lata pokazały, że budownictwo w Polsce nie jest traktowane należycie jako element rozwoju gospodarki, ono tylko w niej egzystuje. Firmy budowlane, nawet reprezentowane przez różne branżowe organizacje nic nie zmienią, bo tu potrzeba zmian systemowych na najwyższym szczeblu...
Budowanie takiej właśnie świadomości o randze budownictwa jest dla nas największym wyzwaniem i traktujemy to jako najbardziej priorytetowe zadanie. Wydaje się również, że względem relacji, które mieliśmy z poprzednimi władzami, teraz jest znacznie lepiej. Udało się m.in. namówić resort do stworzenia Rady Ekspertów przy Ministerstwie Infrastruktury i Budownictwa. To jest pierwszy przypadek od lat, kiedy nasz resort, po pierwsze – sam się zaangażował, po drugie – zaprosił innych interesariuszy strony publicznej i nadał ramy formalne debacie na temat kształtu rynku i konkretnych rozwiązań w zakresie dokumentacji przetargowych, umownych itp. Nie powinno tak bowiem być, że konsultowanie istotnych uregulowań prawnych odbywa się na końcu tej drogi, często z krótkim czasem do przekazania uwag. Lepiej tworzyć wspólnie dobre prawo niż je potem bez przerwy poprawiać. Trzeba tu więcej zaufania, przecież wszystkim nam zależy, żeby było lepiej a nie gorzej. Dzisiaj widzimy sporą zmianę klimatu w ministerstwie, pewne otwarcie na dialog i to bardzo dobrze, bo nie ma innej metody dla znalezienia z administracją finalnego porozumienia. Chcemy pokazać, że nie jesteśmy wrogami, gramy do jednej bramki, jesteśmy też partnerem, który ma wiedzę, ma pomysły, jak niektóre rzeczy rozwiązywać. Jesteśmy dzisiaj w na tyle ciężkiej sytuacji jako branża, że mimo firm, które mają różne interesy, konkurują ze sobą, pochodzą z różnych miejsc, dostrzegamy tyle nieprawidłowości, które nam pozwalają działać razem. Skoro rynek sam potrafi się porozumieć, nawet włączając w to organizacje pracownicze, które również oceniają sytuacją jako bardzo złą, to tym bardziej musimy szukać partnerstwa u decydentów.
To jakie są te najważniejsze obszary, w których potrzeba zrozumienia a potem zmian?
Są kwestie, które mają fundamentalną naturę i tu na pierwszym miejscu wymieniłbym brak zaufania, brak analizy i zdefiniowana celów oraz nastawienia na ich realizację po stronie publicznej. To jest cały czas myślenie w kategoriach prawidłowości procedury, a nie prawidłowości celu – parafrazując „leczenie było prawidłowe, ale pacjent zmarł”. Tkwimy właśnie na tym etapie świadomościowym. Na to głęboko nakłada się brak promocji i pokazywania dobrych praktyk, wskazywania obszarów wadliwej praktyki i podpowiadania jak coś zrobić, żeby było dobrze. Mamy świadomość, że urzędnicy często są zastraszeni albo się boją sami. Trzeba im pokazać, co mają uwzględniać przy podejmowaniu decyzji. GDDKiA czy PKP to są wielkie instytucje, które mają miliardowe budżety, zatrudniają tysiące osób, tu na pewno można stworzyć dobre zespoły ekspertów od standardów przetargowych. W samorządach i gminach też znajduje się wielu znakomitych praktyków, ale oni z kolei nie wiedzą w jakim kierunku mają pójść. Trudno stać się ekspertem w jakiejś dziedzinie w 5 minut, więc powinni mieć pomoce w postaci chociażby owych dobrych praktyk, udostępnianych na przykład przez Urząd Zamówień Publicznych lub jakiś inny urząd. W ramach zmniejszania braku zaufania powinniśmy tworzyć jak najwięcej inicjatyw wspólnych, powinniśmy uczyć się współpracy na poziomie naszym czysto rynkowym, między przedsiębiorcami, ale też powinniśmy z większą odwagą jako państwo podejść do relacji między administracją a rynkiem. Nie powinno tak być, że są dwa obozy, które zaczynają się zwalczać zamiast rozmawiać o tym jak rozwiązywać problemy.
Kolejne wielkie wyzwanie, to powinniśmy nauczyć się racjonalnie chronić własny rynek. I tu nie chodzi o to, żebyśmy mówili, że baczymy tylko na polskie firmy. Takie podejście jest trochę zaściankowe i nadmiernie upraszczające procesy. Natomiast powinniśmy chronić te podmioty, które tu płacą podatki, zatrudniają ludzi, są tu zakorzenione. Co z tego, że przykładowo mamy na rynku firmy Strabag czy Skanską, to nadal są firmy z długą i dobrą historią działalności na polskim rynku, nazwa to tylko nowy brand właściciela. Mamy też firmę Hochtief Polska, a niemiecka firma matka już nie jest niemiecka tylko hiszpańska. Na rynku kupuje się i sprzedaje firmy, marki, ale trzony tych firm pozostają polskie. Trzeba chronić firmy tu działające profesjonalnie, nie można traktować ich na równi z firmami w teczce.
To taki proceder nasze prawo w dalszym ciągu dopuszcza?
Jak najbardziej. Co to za problem, przyjechać do Polski, wyjąć z teczki ofertę, wygrać i wziąć jakiegoś podwykonawcę. Jak im się nie uda, to go wywalą i wezmą kolejnego, albo zrobią połowę roboty i zejdę z placu budowy. To się wciąż zdarza, wystarczy przejrzeć chociażby kontrakty drogowe, żeby zobaczyć, kto pracuje własnymi siłami, a kto wyłącznie podwykonawcami. W ogłoszeniach przetargowych brak zapisów, że z przetargu będą wykluczone firmy, które nie mają własnego potencjału w kraju. Wystarczy wykazać, że ten potencjał się ma, ale że jest on na przykład w Chinach czy Chile...
Ale żeby nie było już tak kompletnie pesymistycznie, to są pewne pozytywne światełka w tunelu i nie jest to światełko nadjeżdżającego pociągu. Polepszają się relacje pomiędzy MIiB a rynkiem drogowym, co prawda nie są jeszcze wystarczające, ale wszystko idzie dobrym kierunkiem. I druga rzecz, która ma już charakter mniej związany z ministerstwem – zdecydowanie wzrosła świadomość po stronie inwestorów rażąco niskiej ceny. I nawet, jeśli wyceny wielu kontraktów są za niskie, to zamawiający znacznie częściej pytają i dopytują o okoliczności konstrukcji tej ceny, co było wzięte pod uwagę, jakie to szczególne okoliczności wykonawca chce zastosować, by zaoferować taką a nie inną cenę. To jest bardzo pozytywny trend. Bo wydaje się, że tym, co u nas najgorzej się na rynku zapisało w latach minionych, to było to niezwykle hurra optymistyczne podejście inwestorów do kwestii treści oferty, czyli wręcz byli zadowoleni, że mają coś za śmiesznie małe pieniądze. To jest właśnie ten problem świadomościowy związany z praktyką. Tego się żadnym przepisem prawa nie wyeliminuje, natomiast myśleniem można.