Prof. Zofia Bolkowska: Weryfikuję u źródeł swoją wiedzę
Prof. Wiktoria Zofia Bolkowska w 2019 rok obchodzi 55-lecie pracy naukowej... To ceniona w środowisku analityczka budownictwa, z pamięci sypiąca wskaźnikami rynku budowlanego i poszczególnych branż. Prof. Bolkowska o budownictwie wie wszystko!
Jest Pani niezwykle cenionym w środowisku autorytetem i analitykiem. To chyba najlepsze podsumowanie jubileuszu pracy naukowej. Wszyscy znają prof. Bolkowską...
– Domyślam się, co chce Pani ode mnie usłyszeć. Zostałam kiedyś zaproszona do jednego z przedsiębiorstw, żeby zreferować jakiś temat. Moje wystąpienie było poprzedzone innymi, a jak nadeszła moja kolej, wiceprezes powiedział: A teraz nie muszę anonsować Pani prof. Bolkowskiej, bo wszyscy ją znacie, a jak ktoś nie zna to wstrzymam premię...
Polecany artykuł:
Ale na taki status trzeba sobie zapracować. Kiedy i od czego zaczął się Pani mariaż z budownictwem?
– Od mojej pracy w „Orgbudzie” w 1964 roku. Przedtem pracowałam w Ministerstwie Budownictwa i Przemysłu Materiałów Budowlanych, ale to akurat nie był znaczący incydent w moim życiorysie. Ciekawsza praca zaczęła się dopiero właśnie w „Orgbudzie” i dlatego od tego momentu datuję początek swojej pracy naukowej. Wcześniej skończyłam ekonomię na SGPiS, potem tam też zrobiłam doktorat. A w „Orgbudzie” mieliśmy bardzo dobry zespół, w którym mnie przypadło zająć się materiałami budowlanymi. I tam przesiedziałam 20 lat, bo nie lubię zmieniać pracy. Później przeszłam do Instytutu Gospodarki Materiałowej, gdzie wspólnie z prof. Skowronkiem zaczęłam zajmować się problemami całej gospodarki i różnych rynków materiałowych. I tego nie żałuję, bo dało mi to znacznie szerszą wiedzę o zjawiskach zachodzących w tych dziedzinach. I na tym mi zeszło kolejne 10 lat, do 1994 roku, gdy kolejno zaczęły padać instytuty badawcze. Ale powstała pierwsza wyższa szkoła prywatna... A ja wtedy wygrałam konkurs i dostałam grant finansowany ze środków Komitetu Badań Naukowych. Dlatego każdy chciał mnie „złapać”, oczywiście to nie ja byłam interesująca tylko ten grant. I przeszłam do tej szkoły prywatnej, która zapowiadała się bardzo dobrze, ale byłam tam, jak na mnie, bardzo krótko, bo tylko 4 lata. A szkoda, bo tam też mieliśmy znakomity zespół. Szefem biura badań strategicznych był prof. Jan Mujżel, był jeszcze prof. Baczko, prof. Kasprzyk i ja. Robiliśmy bardzo dużo ciekawych prac, a ja dostałam drugi grant... I ten drugi grant był taki bardzo przydatny w tamtym czasie, bo Polska właśnie negocjowała wysokość obowiązkowych zapasów paliw, co było jednym z warunków przyjęcia do Unii Europejskiej. W ramach tego projektu opracowaliśmy taką koncepcję dochodzenia do wymaganego przez UE poziomu zapasów na 80 dni, a wtedy w Polsce zapasy wynosiły 7-10 dni. Jednak po czterech latach doszliśmy do wniosku, że praca w tamtej placówce nie daje szans na rozwój i przeniosłam się do Wyższej Szkoły Zarządzania i Prawa im. Heleny Chodkowskiej.
Czy budownictwo jest rzeczywiście takie fascynujące dla analityka?
– Właściwie to nie wiem. Zajmuję się tym, co mi zlecają i nie jest to wyłącznie budownictwo. Współpracuję na przykład z Generalną Dyrekcją Lasów Państwowych, dla której co kwartał przygotowuję ekonomiczną analizę rynku drzewnego. Swego czasu, gdy po wejściu gospodarki rynkowej wszyscy musieliśmy się uczyć wszystkiego, przyszli do mnie wybitni fachowcy z hutnictwa i powiedzieli, że mają zlecenie opracowania rynku kształtowników precyzyjnych i czy ja bym nie chciała z nimi współpracować. Odpowiedziałam, że mogę, bo akurat mam czas, ale chyba im się nie przydam, skoro na oczy nie widziałam takiego kształtownika! „Kształtowniki to myśmy widzieli, ale nie wiemy jak zbadać ten rynek” odpowiedzieli i tak nawiązała się nasza współpraca, która trwała dosyć długo. Z hutnikami może nie mam już takich związków jak kiedyś, za to większe mam z branżą konstrukcji stalowych. Od dziesięciu lat przygotowuję dla Polskiej Izby Konstrukcji Stalowych branżowy „Informator gospodarczy”, który poza dwoma rozdziałami o ogólnych tendencjach w gospodarce, jest kompendium wiedzy o zmianach w budownictwie, ale szczególnie o zmianach na rynku konstrukcji stalowych. Bo jest to branża bardzo potężna, ale bardzo też nierozpoznana. Na początku nie było żadnych informacji. Zaczęłam się przez to przedzierać żeby coś zdobyć o tych konstrukcjach i teraz już cośkolwiek wiemy. I tam jest jeszcze coś, co producenci bardzo sobie cenią - od 10 lat robię ranking producentów konstrukcji stalowych. Obejmuje on zwykle 50-60 producentów, ale to jest 40% rynku konstrukcji. Ranking pokazuje nie tylko kto i ile produkuje, ale również jak prezentują się ci najwięksi na tle ogólnych tendencji.
Czyli budownictwo jest interesujące, pod warunkiem, że dołoży się do niego również inne rynki...
– Dokładnie. Chociażby taki rynek materiałów budowlanych, ale też nie wszystkich, bo to rynek niezwykle skomplikowany. Zgodnie z klasyfikacją GUS znajdziemy w tej grupie i produkcję kieliszków i betonów, bo są zaszeregowane jako produkcja z pozostałych surowców niemetalicznych... Przyznam, że rynek materiałów budowlanych od kilkunastu miesięcy mnie zadziwia, dzieją się tam dziwne rzeczy. Wszystkie wskaźniki im spadają, a rentowność rośnie. A skoro sprzedaż materiałów spada, to z czego się w Polsce buduje? I odpowiedzi na to pewnie trzeba szukać nie tylko danych GUS, ale przede wszystkim w firmach... Bardzo cenię spotkania z przedsiębiorstwami, co zdarza się wcale nie tak rzadko. Jestem zapraszana na przykład na spotkania z pracownikami. Weryfikuję u źródeł swoją wiedzę i rewanżuje się informacjami przydatnymi dla danej grupy. Są to najczęściej prezentacje, bo ludzie najchętniej oglądają takie rzeczy na obrazkach na ścianie, nudzą się jak się tylko mówi...
No właśnie, prezentacje – jak u Pani nastąpiło przejście na elektronikę i narzędzia multimedialne w pracy?
– Jestem samoukiem. Swego czasu był u nas, jeszcze w IGM, jeden byle jaki komputer i jeden komputerowiec, który nie chciał pomagać, nie chciał też udostępnić swojej wiedzy, zresztą nigdy go prawie nie było. Wreszcie dyrektor instytutu zdenerwował się i kazał postawić komputer na szafę, a informatyka zwolnił. Poprosiłam wtedy o postawienie tego komputera na moim biurku, bo przecież ja się muszę tego nauczyć! To był rok 1991. Jak przeszłam do tej niby nowoczesnej szkoły prywatnej, okazało się, że jest wyposażona w jakiś złom przywieziony z Ameryki. Fakt, komputerów było rzeczywiście dużo, biorąc pod uwagę, że w Polsce w ogóle nie było ich wtedy za wiele. I zapytali mnie, czy umiem obsługiwać takie urządzenie. Odpowiedziałam: oczywiście, że umiem! I wtedy naprawdę już musiałam się nauczyć. Komputer wypożyczyłam do domu. Siedziałam dniami i nocami, mąż dogadywał mi bez przerwy, że to nie dla mnie. Ale ja byłam uparta i cel osiągnęłam. A dlaczego zaczęłam sama robić prezentacje? Dla dwutygodnika „Zamówienia Publiczne” przygotowywałam rankingi inwestorów. Tak na marginesie dodam, że gdy dzisiaj na to patrzę, że co dwa tygodnie robiłam takie zestawienia, to wydaje mi się, że chyba miałam konszachty z diabłem. W każdym bądź razie, zebrane przeze mnie informacje trzeba było obrysować. Ja tego nie umiałam, dlatego robiły to dla mnie dwie panie ze szkoły. Ale zawsze było coś albo nie w porę, albo nie takie jak być powinno, a płaciłam za to dużo. Więc zaczęłam robić to sama. Co więcej, okazało się to niezwykle fascynującym zajęciem!
Jest Pani bardzo zapracowaną osobą...
- Jestem i całe szczęście, że tak jest.
No dobrze, ale co robi Zofia Bolkowska, gdy jednak zdarza się jej nie pracować?
– Zofia Bolkowska pracuje 7 dni w tygodniu. I nawet jak jeździmy z mężem do Podkowy Leśnej, gdzie mamy taką niewielką chałupkę, zabieram ze sobą komputer i pracuję.
Pani nie ma czasu, czy po prostu nie umie wypoczywać?
– Mnie się wydaje, że chyba jednak nie umiem. Jestem tak wprzęgnięta w swoje różne prace, że na odpoczynek nie zostaje ani czasu ani miejsca. Fakt, sama zauważyłam, że mam coraz mniej przyjemności. Kiedyś namiętnie chodziłam do teatru, teraz sporadycznie. Kiedyś dużo jeździłam po świecie, bo chciałam go pokazać wnukowi. Ale myślę, że teraz on już nie będzie chciał z nami jeździć.
Ulubiona książka?
– Tak w ogóle to jestem entuzjastką Isaaca Singera. Natomiast lubię książki historyczne. Czytam teraz właśnie „Elity II Rzeczypospolitej”, ale do twórczości Singera zawsze wracam z dużym sentymentem. Ja Singera odkryłam dla siebie podczas pobytu we Francji w latach 70. I tam zaczęłam go czytać po francusku. Na szczęście w Polsce też zaczęli go wydawać i chyba zgromadziłam wszystko... Co ciekawe, mój wnuk urodził się tego samego dnia co Singer umarł. Dlatego miałam głębokie przekonanie, że mój wnuk będzie wybitnym humanistą, ale teraz jednak zafascynowały go nauki ścisłe.
Postać, która dla Pani wiele znaczy?
– Postać historyczna to Napoleon i z żyjących (gdy rozmawialiśmy jeszcze żył - red.) Władysław Bartoszewski. I to jest chyba oczywiste, bo u nas nie ma kogo lubić...
Wydarzenia, które panią wstrząsnęły na plus?
– Na pewno dzień narodzin wnuka! No i oczywiście przełom 1989 i 1990 roku. Przy czym do niektórych osób bardzo się później rozczarowałam...
Ulubione miejsce to pewnie Podkowa Leśna?
– Oczywiście! Dom w Podkowie został wybudowany dzięki mojej pracy w Algierii. Algierczycy zlecili wtedy Budimeksowi duży projekt budowlany, a „Orgbud” zapewniał kadry do realizacji tego projektu. Bardzo dobrze to wspominam również ze względu na miejsce – Sahara jest piękna.... Budowa domu w Podkowie na owe czasy wydawała się szczytowym moim osiągnięciem. Ale przyszedł kiedyś do nas rzemieślnik, który coś miał zrobić, pochodził, popatrzył i powiedział: „Pani, widać, że to z pensji”. Dzisiaj się z tego śmieję, ale wtedy poczułam się szalenie dotknięta tą opinią. Nasz domek pełni nadal swoją funkcję znakomicie, chociaż przy tych pałacach stawianych w Podkowie wygląda rzeczywiście skromnie.
A ulubione miejsca trochę dalej?
– Z największym sentymentem wspominam mój pierwszy wyjazd za zachodnią granicę – do Paryża! To było chyba około roku 1960. Żebym mogła wyjechać, musieliśmy sprzedać rodzinny autoportret Eugeniusza Zaka. I kiedyś na wystawie w Muzeum narodowym zobaczyłam ten obraz i powiedziałam: o, za to pojechałam do Paryża. Gdybym wiedziała, że później będę jeszcze ze trzydzieści razy we Francji, to bym wtedy nie wyjechała i obraz by się ostał. Ale wówczas wyjazd do Paryża to był jak objawienie... Urocza też jest Hiszpania. Pierwszy raz tam pojechałam, gdy żył jeszcze Franco. Najczęściej bywałam na Costa del Sol, gdzie mieszkała moja koleżanka. Od jakiegoś czasu jednak tak dużo pracuję, że właściwie nie mam czasu na podróże. Oczywiście, łapię jakieś dwutygodniowe urlopy, ostatnio zazwyczaj jest to Egipt i tam nie pracuję, ale tylko dlatego, że jestem odcięta od komputera, internetu i swojego archiwum. Kiedyś podczas jednego z pobytów za granicą, weszłam z wnukiem do kafejki internetowej i sprawdziłam swoją pocztę. Miałam tyle propozycji pracy, że natychmiast kupiłam laptop.